Wizyta u fryzjera to dla wielu kobiet miłe i przyjemne doświadczenie, a czasami nawet terapeutyczne. Ja niestety nie należę do tej grupy. Nienawidzę tych wizyt, a wynika to w większości przypadków z traumatycznych doświadczeń. Nie rozumiem czerpania przyjemności z tego, że ktoś mnie wyszarpie, spróbuje umyć fachowo włosy, co zawsze kończy się mokrym kołnierzykiem i migreną. Jestem trudnym przypadkiem na krześle fryzjerskim. U mnie zakończenia nerwowe (w szczególności receptory bólu) zadomowiły się tłumnie właśnie na głowie, inne miejsca omijając szerokim łukiem. Cierpię bardzo jak ktoś próbuje mi udowodnić, że włosy to tylko włosy, co tam jak kilka wypadnie. Utrata kilku akurat mi nie przeszkadza, włosów mam pod dostatkiem (dziękuję temu kto to sprawił). Niemniej nie mogę zaakceptować potraktowania ich jak prania robionego w tradycyjny sposób. „Przepraniu” moich włosów na tarze w lodowatym strumieniu mówię stanowcze NIE!!!
Rozumiem, że w salonie fryzjerskim, nawet tym najbardziej ekskluzywnym, nie zawsze pracują osoby z odpowiednim poziomem empatii, ale do cholery już trzylatek rozumie zdanie pojedynczo złożone z naciskiem na BARDZO PROSZĘ. Z tego też powodu i z wielu jeszcze innych traumatycznych przeżyć w salonach fryzjerskich (np. zafarbowanej białej ukochanej koszuli wraz z głową) moje wizyty ograniczam do minimum z minimum.
Zaliczyłam już prawie wszystkich fryzjerów w okolicy (hahahaha, to oczywiście znaczy odwiedziłam). W większość to mężczyźni i nie znalazłam mojego powiernika, terapeuty i przyjaciela od włosów.
Mam przed oczami obraz Ewy (głównej bohaterki „samotności w sieci”), która do swojej fryzjerki wpada bez zapowiedzi (ewentualnie oznajmia przez telefon, że ma doła i będzie za 10 minut). Wchodzi do pustego salonu, siada na designerskim krześle stojącym przed kryształowym lustrem. „Mistrz”, w tym wypadku mistrzyni, dotyka jej ramienia, patrzy zza jej pleców w oczy odbijające się w kryształowym lustrze i zna już jej wszystkie smutki, bolączki i żale. Przynosi kawę z wkładką procentową (bo czyta jej w myślach, i wie że przyjechała taksówką). Po czym z wprawą wirtuoza gry na harfie plecie jej najwspanialszego warkocza wokół głowy, odsuwając smutki wraz kolejnym łykiem kawy i kolejnym centymetrem zaplatanego warkocza.
Czytałam tę scenę kilka razy i za każdym myślałam: boże co za brednie. Opis utwierdził mnie w przekonaniu, że to co czytam to fikcja literacka. Autor jest mężczyzną, więc nie za bardzo wie jakie są prawdziwe potrzeby kobiet u fryzjera. Wszak ja wtedy pragnęłam tylko wyjść z salonu bez migreny.
Długo tak myślałam, aż znalazłam fryzjera prawie idealnego. Do szczęścia brakowało tylko wkładki do kawy i taksówki czekającej za rogiem. Przygoda nasza niestety była zbyt krótka. Mistrz mój wyjechał do Hiszpanii porwany przez blond lalę w brązowym Cadilacu i z rozmiarem biustu… ech szkoda gadać.
W każdym razie, nadal jestem w punkcie wyjścia. Wychodzę z salonu z migreną, nikt nie przejmuje się moimi dołami, nie częstuje kawą z wkładką i ma gdzieś czy do niego wrócę.
Apeluję do Was kochani, może znacie kogoś kto spełni choć jeden punkt z długiej listy moich fryzjerskich marzeń?
Pozdrawiam Was gorąco, życząc takiego „mistrza” jakiego miała Ewa…
Photos by Stand Up Fashion
sukienka - sh
buty - stradivarius
torebka - mohito
zegarek - michael kors
okulary -allegro
pieknie..Tak kobieco, lekko i zwiewnie :)
OdpowiedzUsuń