Właśnie odeszłam od „sernika z rosą”, ale bez rosy. Po raz kolejny przyprawił mnie o ból głowy. Co prawda mały postęp już jest, bo pojawiło się na wypieku 18 kropelek. Zła wiadomość jest taka, że powinno być z 1000 razy więcej… No cóż, czas najwyższy na korepetycje u GURU rosy sernikowej (Martuś czekaj mnie. Przybędę jako uczeń, co wiedzę tajemną posiąść może tylko pod czujnym okiem i umysłem Twym).
Tyle gadania o jakimś tam serniku???!!! Rzeczony „sernik z rosą” (u mnie w domu zwany „sernikiem z rosą” Marty), to tak naprawdę tajemny przepis na ambrozję pod postacią sera i kilku jaj. Dam sobie głowę uciąć, że nie poprzestalibyście na jednym kawałku. U mnie po 15 minutach od wyjęcia z piekarnika nie ma już 1/3 niebiańskiego „pójdziemiwbiodra” sernika. Moje dzieło smakowo nie odstaje od mistrzowskiego Marty, ale rosa wyjść mi nie chce za nic w świecie…
Gdybym mogła poczęstowała bym Was wszystkich i życzyła przy tym żeby nie poszło w biodra. I do życzeń dodaję jeszcze kilka konewek wody, żeby tradycji stało się zadość, co by rzędem ustawiali się do Was przystojni panowie lub piękne panie.
Zdjęcia robione przez ostanie dwa dni. Z zakamarków naszego mieszkania i życia.
Pozdrawiam Was serdecznie i do zobaczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy komentarz...