Uwielbiam
kapelusze, kocham je niestety miłością nieodwzajemnioną. Gdybym mogła to
zapełniłabym nimi cały pokój, i ta kolorowa kapeluszowa mozaika cieszyła by
moje „kubki smakowe”. Codziennie siadałabym na środku tego barwnego
przedstawienia i ładowałabym akumulatory.
Niestety, a może na szczęście dla
budżetu rodzinnego, z tym bzikiem jestem
sobie w stanie poradzić, i skutecznie się sama leczę. Lekarstwo jest niestety
bardzo gorzkie. Zakładam kapelusz i lekarstwo zaczyna działać. Jakoś je
przełykam z żalem, że nie oddam się szaleństwu kapeluszowemu, i odkładam go na półkę. Są osoby, które w
kapeluszu się urodziły i noszą je z równą swobodą jak Lady GAGA płaty mięsa
zamiast sukienki. Ja i moja głowa w kapeluszu to niedobrana para.
Są jednak pewne
wyjątki. Niektórym kapeluszom nie jestem się w stanie oprzeć. Jest taki jeden,
którego darzę wielką sympatią, ale na razie leży sobie w Zarze i czeka na dobry
humor męża JJJ.
Ten
z sesji, to jeden z moich ulubionych. Kupiłam go będąc w stanie euforycznym po
uświadomieniu sobie mojej miłości do pepitki (patrz poprzedni post). W
oryginale miał jeszcze piórka doczepiane do boku, ale na razie piórka czekają
sobie grzecznie przypięte do uroczej torebki. Może jeszcze ozdobią ten
kapelusik, ale raczej w towarzystwie jakiejś zwiewnej maxi dress. Czyli do
wiosny. Oby jak najszybciej, czego i Wam życzę.
Miłego oglądaniaJ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy komentarz...