poniedziałek, 30 marca 2015

spacer po parku w Pszczynie





Park w Pszczynie to jedno z mich ulubionych miejsc na spacery.  Wiąże się  z nim wiele wspaniałych wspomnień, tutaj przyjeżdżaliśmy  na pikniki jeszcze jako narzeczeni, tutaj mieliśmy naszą sesję ślubną.  Nasze dzieci  też chętnie tu przyjeżdżają, bo oprócz ogromnej przestrzeni do zabawy jest też zagroda żubrów i mały skansen.  Pawie chodzą swobodnie po całym skansenie i można poczuć się przez chwilę bardzo dworsko. Prawdziwą perełką parku jest jednak zamek. Wspaniale zachowany i odrestaurowany zachował swoje oryginalne wyposarzenie w 80 %. To naprawdę niewiarygodne, biorąc pod uwagę, że od 1945 roku po wkroczeniu Armii Czerwonej pełnił rolę szpitala. Zachowały się nawet oryginalne lustra z sali lustrzanej  - największe i najpiękniejsze w Europie. Warto tam przyjechać choćby tylko dla tej sali. Mam nadzieję, że już niedługo Wam pokażę kilka zdjęć z wnętrz zamku.

Tymczasem dzisiaj honory pełni Julka w stylizacji prawie całkowicie lumpeksowej. Kożuszek świetnie sprawdził się nie tylko jesienią ale również  wiosną, dzianinowa sukienka z górą w paski wyszperana za 1 zł, szalik pożyczony od Wiktora, tylko kozaki z Zary.
Mam nadzieję, że się Wam podoba.

Do zobaczenia

Ewa










środa, 25 marca 2015

DIY- zrób to sam - abażur w kształcie diamentu




Dzisiejszy post z serii „Zrób to sam” mam nadzieję, zainspiruje Was do zrobienia własnych przestrzennych konstrukcji, nie tylko spełniających funkcję  osłony  żarówki, ale również w innych zastosowaniach. Takie „konstrukcje” świetnie się nadają do tłumaczenia zawiłości geometrii, do sufitowych dekoracji czy nawet ozdób bożonarodzeniowych.

Materiały:

·         10 dowolnych słomek ( ja użyłam papierowych)
·         Sznurek lub żyłka
·         Linijka
·         Nożyczki

Wykonanie:

Łączymy ze sobą 5 słomek ( długość dobieracie w zależności od tego jak duży abażur chcecie mieć), przepuszczając przez nie sznurek, tak jak na zdjęciu. Następnie dodajemy do nich kolejne słomki, które utworzą nam podstawę naszego ostrosłupa. Do wierzchołków podstawy ostrosłupa dowiązujemy kolejne sznureczki, a łączenia (supełki) chowamy w słomkach. Łączymy razem ze sobą i zawiązujemy na kablu wokół żarówki. Banalnie proste!

Mam nadzieję, że pomysł się Wam spodobał i choć trochę Was zainspirowałam.

Do zobaczenia

Ewa












piątek, 20 marca 2015

ciasto czekoladowe z chili i sosem balsamicznym



To pierwszy post z tej serii na blogu. Jedzenia jeszcze u mnie nie widzieliście. Ale po poście  „światłoczuła” gdzie opisywałam Wam moje ulubione dawki słońca, dostałam tak dużo maili z prośbą o przepis na ciasto czekoladowe z chili, że postanowiłam go upiec po raz siódmy. Tym razem zmodyfikowałam oryginalny przepis i zamiast ciasta powstał tort czekoladowo – malinowy z chili.

Oryginalny przepis pochodzi z programu „Wyprawy po przyprawy”, a ciasto czekoladowe jest deserem powyżej 18 roku życia, ponieważ podaje się je polane obficie Tequilą.  Ja na potrzeby rodziny z dwójką dzieci Tequilę sobie darowałam, zastąpiłam ją wiśniowym sosem balsamicznym. Można go kupić już w większości supermarketów. Najfajniejsze w tym przepisie jest to, że jest błyskawiczny. Ciasto piecze się 20  minut, a przygotowanie to jedynie 10 i nie potrzeba używać miksera.

Polecam Wam je z ręką na sercu. Jest naprawdę obłędne w smaku. Będą zachwyceni nie tylko wielbiciele czekolady, ale również Ci z bardziej wyrafinowanym podniebieniem. Połączenie czekolady, chili i sosu balsamicznego jest obłędnie uzależniające. Faceci za tym deserem szaleją!  Idealnie nadaje się na deser dla męskiej połowy naszego życia.
No to startujemy!

Składniki

200 g masła
200 g czekolady o zawartości 70 % kakao
4 jaja
150 g cukru
4 łyżki mielonych migdałów
1 łyżka mąki
szczypta soli
2 łyżeczki chili w płatkach (ja dodaję 1 łyżeczkę ze względu na dzieci)
Tequila lub sos balsamiczny wiśniowy (ale może być inny smak według uznania)

Wykonanie

Nagrzać piekarnik do 180 ˚C. Małą tortownicę wyłożyć papierem do pieczenia (nie trzeba jej smarować tłuszczem). Czekoladę z masłem roztopić na małym ogniu w garnku o grubym dnie, lub w kąpieli wodnej i odstawić na kilka minut do przestygnięcia. Dodać kolejno: cukier, mąkę, jaja (w całości), migdały i przyprawy. Mieszać delikatnie łyżką (czasami nie mikserem!), chodzi o to żeby ciasto się nie napowietrzyło. Konsystencja po upieczeniu będzie mokra i zwarta. Wlać ciasto do tortownicy i piec przez 25 minut na środkowym poziomie (grzanie góra dół).

W oryginale ciasto posypuje się owocami granatu i polewa słuszną porcją Tequili. W mojej wersji talerzyk dekoruję zawijasami z sosu balsamicznego.

W wersji tortowej. Piekę dwa ciasta, jedno po drugim ( nie na raz), i przekładam je małym słoikiem konfitury malinowej. Całość oblewam rozpuszczoną tabliczką gorzkiej czekolady z dwoma łyżkami miodu i jedną łyżką masła. Po schłodzeniu około 4 godzin w lodówce zdecydowanie lepiej się kroi i jest bardziej zwarte. I tę wersję uwieczniłam na zdjęciach.

Smacznego!

Dajcie znać czy się uzależniliście!

Do zobaczenia

Ewa




czwartek, 19 marca 2015

standupfashion i somersby wznoszą toast




To już drugi rok udanej współpracy z LordemJ. Wiedziałam, że kolejny rok też przyniesie nowy smak, zastanawiałam się tylko jak bardzo będzie on daleki od piwa. Nie wiem dlaczego, nie nazywa się go w Polsce cydrem (wszak byłoby to ze wszech miar polityczne, bo z  jabłek, bo na złość Putinowi itp.).

Poprzednia wersja jeżynowa była bardzo słodka, ta jest nie tylko zaskakująca jeśli chodzi o połączenie limonki i kwiatu bzu, ale  równie zaskakuje mnie sam smak, bo jest naprawdę dobry. Najbardziej kojarzy mi się z bardzo lekkim winem musującym o słabo wyczuwalnym smaku limonki.  Poszłam więc za tym skojarzeniem i pewnie nikogo nie zdziwi, jeśli powiem, że Somersby Elderflower Lime idealnie nadaje się do wznoszenia toastu.  Jest dobry, jest musujący, lepiej smakuje dobrze schłodzony i jest tani. Czego chcieć więcej? Idealna alternatywa na zakup szampana czy wina musującego. 

Więc co mi pozostaje? 
Wlazłam na tę górę z plecakiem pełnym Somersby i czekałam na zachód słońca, żeby wznieść toast, za każdego z moich czytelników. 

Dziękuję, że jesteścieJ.

Wybaczcie te pospolite rymy, jakkolwiek śmiesznie brzmią, płyną prosto z serca!

Więc wznoszę toast za marzenia,
A może także za spełnienie,
Za wskazówek szybki marsz,
W tym kierunku co zawsze był tylko Wasz.
Za brak pustych stron,
Za sielski i piękny dom,
Za łaskawy czas i
Za wszystkich Was.
Za szczęśliwe chwile,
Żeby było ich  tyle,
Ile nie zliczy żadna/en z Was,
I za dobrze spędzony czas.
Za pocałunki o świcie,
I za bratnią duszę na całe życie.

Bąbelki w górę!

Do zobaczenia

Ewa










poniedziałek, 16 marca 2015

męskie atrybuty w kobiecym wydaniu



Już od dawna można przyglądać się zjawisku zacierania się granic między ubraniami w stylu kobiecym i męskim. Prekursorem męskiego wpływu na damską szafę był Ives Saint Laurent. Wielbiciel kobiet w smokingach. Trend zmierza zdecydowanie ku zminimalizowaniu kobiecych elementów takich jak falbanki, koronki, podkreślanie talii czy kwiatowe wzory i wkracza w męskie rewiry. Proste, strukturalne kroje, męskie materiały, dodatki pożyczone z typowej męskiej szafy. Zresztą w drugą stronę jest podobnie. Nikogo już nie dziwią męskie T-shirty w kwiaty, bluzy z biżuteryjnymi dodatkami czy kroje blisko ciała. Nie wspomnę już o perfumach, gdzie ta granica zaciera się najbardziej. Dzisiaj praktycznie każda marka ma w swojej ofercie linię unisex.

Mój pierwszy kontakt z typowo męską rzeczą (Kenzo Pour Homme) był jeszcze w liceum. Och… od razu łezka kręci mi się w oku kiedy wącham te perfumy. Czas dojrzewania, pierwszej miłości, dorosłych przygód, wakacji bez rodziców. Te perfumy dla mnie są tak nacechowane emocjami, że ilekroć je wącham to miękną mi kolana. Do tej pory wracam do Kenzo Pour Homme. To powrót do czasów beztroski  zarówno dla mnie jak i dla Mójciona. Dla mnie są bardzo męskie, dla niego bardzo kobiece. Każde z nas czuje w nich coś innego, ale dla nas obojga to powrót do naszego pierwszego spotkania.
Miałam pisać o androgyniźmie, a rozpisałam się o perfumach. Wracam, więc do tematu.

Potem długo nie zawracałam sobie tym trendem głowy, dopiero parę lat temu w mojej szafie zaczęły pojawiać się typowo męskie rzeczy. Dzisiaj mogę powiedzieć, że podoba mi się ta ewaluacja. Najbardziej Lubię męskie dodatki, mam ich naprawdę sporo. Począwszy od męskich kapeluszy i kaszkietów po torby, krawaty i koszule na spinki. Mam też kilka męskich spodni (typu boyfriend oraz garniturowych), ale nie wyciągnęłam ich z szafy Mójciona – niestety nie jesteśmy kompatybilni od pasa w dół. Za to od pasa w górę zdarza mi się podbierać jego T-shirty, swetry, a nawet kurtkę.

Dzisiaj nie mam nic na sobie co należy do Mójciona, ale torba i buty są typowo męskie. Dużą brązową skórzaną torbę kupiłam za grosze w Intercomissie. Z pewnością należała do faceta, bo wraz nią dostałam w gratisie opakowanie po Lucky Strike (jaka kobieta pali takie papierosy?). Buty oryginalne skórzane fullbrooksy znalazłam w Tkmaxie na dziale męskim z wyprzedaży -90%. Kosztowały całe 49,9 zł. Domyślam się, że rzadko można spotkać faceta z rozmiarem stopy 39, po prostu czekały na mnie :). Są odrobinę za szerokie (bo wszak szyte na męską stopę), ale z wkładką dają radę.

Cała reszta to współczesna historia. Biała bluzka pomalowana na moje specjalne zamówienie przez utalentowaną Ewę, pochodzi z butiku Letycja – odzież ręcznie malowana. Spodnium, odrobinę przeze mnie przerobione z Zary, podobnie jak płaszcz, który uwielbiam. Też czekał specjalnie na mnie, samotnie z odprutymi wszystkimi zatrzaskami za całe 160 zł (przeceniony z 499zł). Okulary kupiłam na moim pierwszym Fashion Weeku u dziewczyn z Brylowni. I oto cała ja. Jak Wam się podoba moja wersja męskiego looku?

Do zobaczenia

Ewa















bluzka ręcznie malowana - letycja
płaszcz, spodnium - zara
brooksy - tkmaxx
torba - intercomiss
okulary - brylownia

poniedziałek, 9 marca 2015

manicure tytanowy




Jestem zwolenniczką naturalności. Z tego powodu i z powodów estetycznych nigdy nie zrobiłam sobie żeli. Nie podoba mi się ich sztuczność i mocno pogrubiona płytka paznokcia. Natomiast nie mogę im oddać tego, że są trwałe i wygodne. Też tak chciałam, to znaczy zależało mi na trwałości, ale przede wszystkim na naturalnym wyglądzie. Moje paznokcie nie są jakoś specjalnie kłopotliwe, raczej twarde, rzadko się łamią, ale niestety płytka jest tłusta i lakier na nich trzyma się maksymalnie dwa dni. Hybryda i monofaza trzyma się na moich paznokciach do dwóch tygodni, ale ja chciałam więcej! Lepszej trwałości i naturalnego wyglądu. I wreszcie się doczekałam. Niecały rok temu do Polski zawitała nowa metoda bardzo popularna za wielka wodą - Manicure Tytanowy, a Kasia z SalonCeti właśnie ukończyła szkolenie i namówiła mnie na to cudo.

Obawiałam się efektu sztucznych paznokci, ale o dziwo jak widać na zdjęciach, nie miałam czego. Na razie jestem zachwycona. Efekt jest bardzo naturalny, płytka minimalnie pogrubiona (podobnie jak w hybrydzie i monofazie), ale w założeniu jest to mniej inwazyjny zabieg i trwalszy. Mniej inwazyjny, bo proszek, w którym się zanurza paznokcie to starte na proszek minerały i nie używa się lamp do ich utwardzania. Po więcej informacji zapraszam na stronę dystrybutora w Polsce markę SNS. TUTAJ – jest też film jak się go wykonuje.

Zalety manicure tytanowego:

- naturalny wygląd, nie pogrubia płytki (patrz zdjęcie)
- ponad 300 kolorów do wyboru
- trwałość nawet 4 tygodnie
- łatwość i szybkość aplikacji – około 45 minut
- wzmacnia naturalną płytkę paznokcia
- można go malować dowolnym lakierem
- podobno świetnie się nadaje do robienia ombre


Wady:

- trochę obawiam się ściągania go, dam znać na Facebooku jak było i czy to duża wada.
- więcej wad nie zauważyłam, ale to dopiero 3 dzień:).


Na koniec bonusik od SalonCeti w Dąbrowie Górniczej. Do końca marca ten manicure możecie zrobić za 60 zł. 


W imieniu Kasi zapraszam serdecznie!

Dajcie znać koniecznie czy wypróbowałyście już tę nowinkę i jak się u Was sprawdza!


Do zobaczenia

Ewa








Choose your language

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...